Mój sentyment do muzyki brzmiącej zbieżnie do melodii wieczornych myśli jest głębszy od niejednego morza. Począwszy od bezimiennych, pojedynczych utworów islandzkiego Sigur Rós, poprzez wszelkie Amiiny, solowych Jónsich i Ólafurów, aż po dziś dzień szukam kolejnych muzyków rozumiejących ten specyficzny stan psychicznego zawieszenia między sobą a nicością. I każdego jednego witam z uśmiechem. Lecz niektórzy, oprócz uśmiechu, zasługują też na notkę. I kimś takim jest The Tumbled Sea.
Ten bostoński projekt muzyczny to potężna, dosercowa dawka nostalgii, tęsknoty za nienazwanym i deszczu uderzającego ciężko o uchylone pod kątem okno. To muzyka pachnąca nadchodzącym ozonem, tak samo jak burza w trzech czwartych przewidzianego na swoje trwanie czasu.
Emocje podzielono na dwa albumy. Pierwszy, nazwany zwyczajnie Songs By The Tumbled Sea, to utwory trochę bardziej złożone dźwiękowo – tu i ówdzie przytuli Cię dograny ze starego filmu dialog lub szum rozbijających się o wyludniony chodnik kropel (tak jak w skłaniającym do milczenia Emily’s Song). Druga z kolei płyta, Melody/Summer, to zestaw kilku kompozycji zatytułowanych Melody i kilku zatytułowanych Summer. Prostsze melodie, dojrzalsze uczucia. Zalążki opowiadanych historii (szczególnie polecam moją ukochaną Melody III, utwór trzepocący skrzydłami uniesień o nasze nieukojone serca w sposób nad wyraz silny).
Jestem pewien, że jeśli lubisz powtarzalny temat przewodni i wyciszającą otokę instrumentalną (tak, jak to miało miejsce w przypadku motywu z trailera do Dead Island), w The Tumbled Sea się zwyczajnie zakochasz. Mam jedynie nadzieję, że nie spowodują oni u Ciebie smutku. Nie o smutek tutaj chodzi, lecz nostalgię i uspokojenie.
W przerwie od wszystkiego.
Gdy ich słuchasz, co widzisz?
Koi wieczorami Twój bloger,