Lubię filmy, które zostawiają widza poskładanego niczym tanie krzesło po występie dzieciaków w osiedlowej świetlicy. A już w ogóle najlepiej, gdy są o życiu. Gdy inspirują, sprawiają, że chce się nam zmieniać, uczyć i tańczyć. Takie, dzięki którym nawet zrobienie sobie po seansie herbaty ma wiekopomny wydźwięk. Ostatnio pisałem Ci o Pursuit of Happyness. Tak, to był dobry film. Ale grzeczny i ułożony. No, co innego Gran Torino.
Sędziwy, stetryczały i nienawidzący ludzi weteran wojny w Korei mieszka na typowym, amerykańskim osiedlu willowym. Niestety, w swoim proteście przeciwko zmianom nie zauważa, że prawie wszystkie domy dookoła zamieszkały już dawno gangi, jak to ładnie ujmuje główny bohater, kolorowych. A kilka pozostałych enklaw rdzy i wywieszania flag na czwartego lipca jest bezbronnych, gdyż co może zrobić osiemdziesięciolatka przeciwko uzbrojonemu dwudziestolatkowi. Byłoby marnie, gdyby nie fakt, że weteranem jest Clint Eastwood.
Pewnego dnia na jego trawnik wpada w wyniku małej zawieruchy azjatycki dzieciak sąsiadów. I się zaczyna.
Żadnych. Odstępstw.
O ile w Pogoni za Szczęściem rozchodziło się o Doskonałość w rozumieniu pracowitości i dawaniu z siebie wszystkiego, tak tutaj mamy do czynienia z innym rozumieniem tego pojęcia. Tym razem chodzi o nie naginanie swoich zasad, choćby nie wiadomo co. Chodzi o bycie człowiekiem ze stali, który nie ma problemów z tym, kim jest. Który zna swoją wartość, nawet jeśli gardzą nią wszyscy dookoła.
Gran Torino to pomnik wystawiony tezie, że częstotliwość występowania jakiejś cechy nie czyni tej cechy normą. Normą jest bycie osobą prawą, choć mieszka taka jedna na wielotysięcznym osiedlu. Nie jest nią dręczenie przechodniów, choć robią to wszyscy. Łapiesz?
Warto ten film obejrzeć, gdy się wahasz. Gdy masz najmniejszy choćby cień wątpliwości, czy Twoje postępowanie jest słuszne. Nie, nie obiecuję Ci, że poczujesz się lepiej. Być może kreacja Clinta zgnoi Cię do podstaw i poczujesz wstyd. Być może. Ale równie dobrze może ona dostarczyć Ci ostatniego, brakującego wolta energii potrzebnej do spięcia pośladków, wstania z krzesła, wzięcia kluczy i wyjścia z domu. I działania.
Magia Komunikacji Międzyludzkiej
Przyjaźń starego rasisty z azjatyckim dzieciakiem. Relacja nie lubiącego kleru dziadygi z młodym, niedoświadczonym księdzem. Starania tego drugiego o zdobycie szacunku pierwszego. Pojedynek między pozornie nieuzbrojonym, siwym już mężczyzną z grupką rozszczekanych gangsterów z dzielni. (Kocham Cowboya Bebopa już przeszło dziewięć lat, więc na wszelkie sceny strzelania z palców jestem wybitnie wyczulony. I, uwierz mi, GT mnie nie zawiodło).
Te relacje, te sceny zwyczajnie trzeba zobaczyć. Mogę Ci obiecać, że zostawią Cię zaczarowanego na kilka godzin minimum. Mi dały do myślenia na blisko dwa dni bez przerwy, ale, że tak to delikatnie ujmę, tematyka filmu trafiła wówczas na bardzo podatny grunt.
Dlatego nalegam, by Twój czas oglądania Gran Torino był dogłębnie przemyślany. To dzieło ma zbyt wielką moc inspirującą, by puścić je sobie do obiadu. Szkoda je marnować. Ale, zażyte w odpowiednim momencie, potrafi zdziałać cuda. Zmienić światopogląd, upewnić w aktualnym. Nauczyć raz na zawsze, że Wartości to się powinno pisać wielką literą. I bronić ich, w sprytny i mądry sposób, choćby nie wiem co.
A Ty? Umiesz bronić swoich Wartości?
Film zawdzięczam Arturowi i Kubie, dzięki :)
Trzyma dłoń gotową do strzału Twój bloger,