Jak się jest czyimś fanem to się zna ciekawostki dotyczące jego lub jej życia, kojarzy się parę branżowych anegdot, ma w głowie przynajmniej połowę dyskografii. Tak przynajmniej ja zawsze rozumiałem to określenie – być czyimś fanem. Ale właśnie się zorientowałem, że to przecież nieprawda. Przynajmniej nie zawsze. Bo był taki ktoś jak bosonoga diva z Wysp Zielonego Przylądka.
Odkąd pamiętam, słuchał jej mój Tata. Coś mi świta, że pierwsze zetknięcie z tymi charakterystycznymi, szybko-wolnymi brzmieniami miałem jeszcze przed pójściem do przedszkola (jakieś piętnaście lat temu, może trochę więcej). Nie, nie leciała u nas w domu codziennie, to nie ten typ muzyki. Ale raz na jakiś czas się pojawiała.
I właśnie przez to, że Cesária zawsze gdzieś tam była, nigdy o niej nie czytałem. Traktowałem ten głos jak dawną przyjaciółkę. Nie musiałem się nic dowiadywać, bo przecież z samego brzmienia piosenek dobrze wszystko wiedziałem.
Żeby było śmieszniej – mieliśmy w domu tylko jedną jej taśmę. Dużo się nie zmieniło – nadal mam tylko jedną jej płytę. Nie znam wielu innych piosenek. Ale wartości tych, które znam, nie umiem nawet oszacować.
(jeśli nie widzisz filmiku – link do Youtube)
Cesária była u nas w kraju znana przede wszystkim z wyjątkowego duetu wykonanego razem z Kayąh (nigdy nie wiem, jak się odmienia tak pisane pseudonimy). Dzięki tej współpracy powstała przepiękna, nieodmiennie budząca dojmującą tęsknotę piosenka oddająca idealnie wszystko to, czym była muzyka Évory. Plus, oczywiście, chłodny i wyraźnie kontrastujący głos Kasi.
(jeśli nie widzisz filmiku – link do Youtube)
Najsilniejszym wspomnieniem dotyczącym tej kaboowerdyjskiej muzyki jest u mnie wyprawa na wschód. Szkolny wyjazd. Jechaliśmy chyba na Ukrainę (albo Litwę. Ale prawie na pewno Ukrainę) i w środku nocy, gdy wszyscy poza mną się pospali, wyjąłem słuchawki, włączyłem Miss Perfumado i patrząc się w migające za oknem pojedyncze kropeczki ludzkich osiedli wsłuchiwałem się w znane mi słowa śpiewane w nieznanym mi wówczas języku i myślałem, jak to ja, o życiu i planach i decyzjach i o tym, czy na pewno się ze wszystkim wyrobię.
A bosonoga diva z Wysp Zielonego Przylądka spokojnie mi towarzyszyła, dodając od siebie wystarczające ilości tęsknoty i zrozumienia, żeby nawet najbardziej błaha myśl stawała się w moich myślach postanowieniem na miarę wyboru ścieżki życia.
Tyle że od teraz będzie już trochę inaczej. Bo Cesárii już nie ma.
Évora zmarła w sobotę siedemnastego grudnia, ledwie parę dni temu.
Nie wiem o szczegółach jej śmierci nic, mam jedynie nadzieję, że nie cierpiała. Tak samo jak nie wiem prawie nic o jej całym życiu. I nie chcę tego zmieniać. Bo dla mnie ona po prostu była. Tak jak sama najbardziej lubiła siebie określać.
Po prostu Cesária.
Wspomina Twój bloger,