Okres ostatniego tygodnia był dla mojego gustu muzycznego swoistym odpowiednikiem stacjonowania dworskiego orszaku w małej wsi. Wszystko fajnie, tylko kogo nie zaczniesz obsługiwać pierwszego to i tak będzie przekichane, bo reszta stoi niezadbana, zmuszona czekać o tę jedną, ośmieszającą sekundę dłużej. Tak też i kolejkować ogarniane tematy musiałem ja. Na przełomie kilkunastu dni zorganizowało się bowiem pięciu bardzo przeze mnie lubianych muzyków i wydało swoje pięć nowych albumów.
Pięć płyt. Sześćdziesiąt sześć piosenek. YouTube i kolekcje znajomych. Jeden dzień. Jeden tekst.
Challenge accepted.
A w ramach wyjaśnienia: postanowiłem zawrzeć te wszystkie mini opinie w zbiorczej notce z prostego powodu – żaden z krążków nie zachwycił mnie na tyle, bym rzuciwszy wszystkie dotychczasowe zajęcia (włącznie ze snem i jedzeniem płatków) spędził parę nocnych godzin na głębszej analizie danych piosenek. Są to jednakże wydania na tyle istotne dla branży, że nie sposób ich zawitania na sklepowe półki zbyć milczeniem. Masz zatem przed sobą konkretną, syntetyczną listę (kolejność prezentowanych płyt losowa) najnowszych istotnych premier przemysłu muzycznego bez żadnych zbędnych ozdobników. Pure judgement. Przyjęto? To lecimy.
Maroon 5 – Hands All Over
Rozpoczynając swoją karierę bardzo powoli przekonywującym do siebie ludzi Songs About Jane, Adam Levine wraz z ekipą czekał cierpliwie pięć lat na warunki sprzyjające wydaniu ich drugiego albumu – It Won’t Be Soon Before Long. Obie płytki finalnie zgarnęły po multiplatynie. Teraz, trochę szybciej niż ostatnio, sklepy nawiedziło Hands All Over. I jak wrażenia?
Powiem Ci, że naprawdę super. Podczas przesłuchiwania ścieżek nie sposób nie poczuć tego jedynego w swoim rodzaju prądu namawiającego nas do wyjścia w miasto, na dobrą imprezę. Jak zwykle ubarwia nam czas melodyjny i przyjemnie wysoki głos frontmana, wpadające w ucho melodie (podobne do siebie nawzajem, ale w sposób zakładający spójną całość, nie zaś brak pomysłów), przyjemna linia instrumentalna i zabawne, inteligentne teksty. Ciężko to ująć bez uprzedniego poznania muzyki zespołu na naprawdę niezłym poziome. Cały cymes w tym, że Marooni na tle pozostałych męskich zespołów z pogranicza rocka i popu wyróżniają się przede wszystkim tym, że… się wyróżniają.
Niby robią dokładnie to samo co cała reszta mainstreamu ale zarazem zupełnie inaczej. Ich piosenki mają drzemiącą gdzieś pod delikatnymi gitarkami i delikatną perkusją niesamowitą moc, którą się wyczuwa w dochodzących od czasu do czasu do słowa prawdziwych brzmieniach instrumentów (gdzie specjalna pochwała dla mocniejszego niż zazwyczaj intra tytułowego Hands All Over tudzież całego Curtain Call). Słowa traktujące o tym samym co wszystkie inne boysbandowe poezje podchodzą zgrabnością wyrażeń i fajnym brzmieniem całości. Refreny wreszcie, tak oklepane, że aż boli, często zostają Ci na parę godzin w głowie. Bardzo specyficzna sprawa.
Niestety, trącąca odrobinę graniem pod to, co akurat jest modne (na co zwróciłem uwagę już jakiś czas temu, chociaż moja opinia w międzyczasie trochę się zmieniła. Głównie dzięki melodycznej spójności między poprzednim i aktualnym albumem). W takim stylu jednak, że nic nam w odbiorze muzyki nie przeszkadza. Niezależnie bowiem od intencji twórców jest to po prostu kawałek naprawdę fajnego, pogodnego poprocka.
Werdykt : Więcej tego samego co ostatnio. Lubisz – bierz, nie znasz – warto spróbować.
Jamiroquai – Rock Dust Light Star
Wyrazisty bass, gitara podpięta pod kaczkę, wysoki i melodyjny wokal Jay Kaya, okazjonalne syntezatorki. Cała planeta organizuje zmajstrowane na szybko festiwale dziękczynne w związku z ładnym powrotem Jamiroquaików po pięciu latach ciszy w eterze. Szczególnie, że naprawdę jest się z czego cieszyć – krążek wypełniono po ostatnie sekundy pojemności różnorodnymi kawałkami o, jak zwykle zresztą, bardzo wysokim poziomie!
Są chillowe wypychacze śródmiejskich knajp (She’s A Fast Persuader), potencjalni zdobywcy toplist (wypracowane na znanej nam już metodzie szlagiery w stylu tytułowego Rock Dust Light Star), ciche takiejakby ballady pokroju Blue Skies lub też, wreszcie, eksperymenty. Szczególnie o tych ostatnich chciałbym coś dodać bo, no cóż, są istotne. Szczególnie dla fanów.
Nie umiem sobie przypomnieć utworu równie smutnego co Never Gonna Be Another. Być może ominął mnie istotny epizod w rozwoju grupy, ale Jay raczej kojarzył mi się z kosmicznym wyluzowaniem. Z optymizmem. Nie ze smęceniem o straconej szansie. A to nie koniec niespodzianek! Parę utworów potem wpadamy bowiem na Hey Floyd. Nutę, którą można określić, w swojej środkowej części, jedynie jako reggae. Plus za pomysł. No i wreszcie, mój prywatny faworyt, nie takie znowu odkrywcze ale o wieeeele mocniejsze od codzienności, perfekcyjne Hurtin’.
Tekstowo może i mało pogodne, ale ma bardzo sutą gitarkę. Ma srogi, oparty o proste uderzenia rytm. I brzmi dokładnie tak jak zaczynający się wieczór, z podnoszącą się niczym mgła z ulic obietnicą dobrej historii, która przed świtem znajdzie swoje rozwiązanie. Lubię.
Werdykt : Jamiroquai. Po prostu. To się albo kocha albo nie rozumie.
KT Tunstall – Tiger Suit
Kulisy mojego pierwszego kontaktu z twórczością KT to historia na osobną notkę (jak mi kiedyś przypomnisz to postaram się ją w wolnej chwili spisać, serio, warto). Wahałem się wobec tego, czy sentyment, którym darzę wokalistkę nie wpłynie przesadnie na moją ocenę jej najnowszej płyty, ale udało mi się nawet wymyślić coś obiektywnego. Szczególnie, że niczego specjalnego się nie spodziewałem. Ot, może trochę więcej zabaw z rytmiką i chórkami.
A tutaj psikus. KT znienacka schodzi z hipsterskiego roweru alternatywnej rockmanki i, wrzuciwszy celtyckie fatałaszki, zasuwa z gitarą na plecach przez nieskoszone pola kukurydzy. Przesadzam, jasne, ale coś jest na rzeczy. Głos niby ten sam, uderzenie podobne, o wiele mniej ciekawe melodie, za dużo ozdobników w tle i stanowczo mniej wkręcająca tematyka. Chociaż refreny jak zwykle chwytliwe. I plus i minus. Istna sinusoida.
Płytka teoretycznie nie odbiega aż tak od wytartego przez wcześniejsze Kasine wybryki kanonu, ale u mnie pozostawiła naprawdę mieszane (ambitny synonim na dziś: ambiwalentne) wrażenia. Tekstowo wciąż mamy do czynienia z przyjemną, lekko abstrakcyjną wariacją na temat ogólnie rozumianych uczuć, ale to już nie to co do tej pory. Rytmika jest wszędzie bardzo do siebie zbliżona, podobnie pomysł na główną melodię. Na szczęście refreny i głos Tunstall niezmiennie ratują sytuację (niesamowicie chwytliwe Fade Like A Shadow tudzież jedyny iście odkrywczy w swym zamierzeniu utwór płyty, mający dużo wspólnego z szantami Come On, Get In). Nie mówię, że powędrowano krok wstecz. Nie. Jest to zwyczajnie krok w inną niż do tej pory stronę. I niekoniecznie tę, którą wybrałbym ja.
Werdykt : Inne toto. Nie kupuj w ciemno, najpierw przesłuchaj parę utworów gdzieś w Internecie.
James Blunt – Some Kind Of Trouble

Chłopak ewidentnie dojrzewa psychicznie i podchodzi do życia odrobinę sensowniej niż do tej pory. Dziwna sprawa. Część piosenek nadal jest smutna i w zwyczajowych klimatach (klasyczne No Tears), ale stosunek utworów niosących ze sobą powiew ciepłego, sierpniowego wieczoru do tych pachnących jesienną ulewą jest niewspółmiernie wyższy niż kiedykolwiek. James się chyba zaczął cieszyć!
Chociaż, jeśli zależy mu na dobrej sprzedaży płyty, chyba nie powinien. Album pomimo pogodnego wydźwięku, odstaje od wydanego do tej pory dorobku muzyka jeszcze na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, mniej ważne, tematycznie często nawiązuje do niejasno wytłumaczonej sytuacji rodzinnej osoby mówiącej w piosenkach (wspomniane już No Tears oraz absolutnie tragiczne Superstar), podobnie jak miało to miejsce w No Bravery lub Out Of My Mind z poprzednich płyt.
Po drugie, o wiele, wiele bardziej ważne, zaoferowany nam na krążku zestaw piosenek jest… nudnawy.
Pojedyncze jaskółki bardzo przyjemnego rozwoju artystycznego Blunta (w stylu flagowego Stay The Night oraz wakacyjnego (serio!) I’ll Be Your Man) są przyćmione nietrafionymi, niczym się nie wyróżniającymi kawałkami pop o mało chwytliwych refrenach. Standardowo już teksty nie są najwyższych możliwych lotów, ale dotychczas przynajmniej obcowaliśmy z wyrazistym, specyficznym klimatem tęsknego porzucenia i cynicznych wyznań. Teraz mamy zupełnie już pierdołowate spostrzeżenia w stylu padającego w którejś z piosenek ‘I’m dancing with a broken heart‘. Mamy też, co jest kwestią nadużycia instrumentów i chórków w tle, totalnie rozmyty jednolity wydźwięk większości piosenek. Bardzo niespójny album.
Werdykt : Ani świnka, ani morska. Jeśli szukasz melancholii – polecam dwa poprzednie albumy; jeśli szukasz czegoś pogodnego – jest masa lepszych reprezentantów nastroju.
Kings Of Leon – Come Around Sundown
Ciepła, bardzo specyficznie przefiltrowana gitara i charakterystyczny, skrzecząco-zanikający głos wokalisty, zna już chyba każdy. Szczególnie po premierze Only By The Night. Muzykujące rodzeństwo wraz z kuzynem w ostatnim sezonie znalazło się w stanowczej czołówce najbardziej lubianych zespołów świata. A więc i oczekiwania spore. Jak im sprostano?
Dobrze. Choć melodyka jest prawie dokładnie taka sama jak przy legendarnym, poprzednim albumie, zastosowano trochę lżejsze filtry i poszczególne piosenki nie brzmią już aż tak niegrzecznie i nocnie-wielkomiejsko jak to miało miejsce w dwu tysięcznym ósmym roku. Utwory są też do siebie o wiele bardziej podobne. Pomijając najbardziej lansowane Radioactive i jeden (lub dwa, zależy jak podejść do Beach Side z akcentem na perkusję i bas) pozostały rodzynek, mamy do czynienia z niesamowicie współgrającym zestawem. Zapuściwszy pierwszą ścieżkę nie zorientujemy się w upływie czasu. Ocknie nas dopiero pyknięcie odskakującego w pozycję spoczynkową lasera w wieżyczce. To własnie przy takich albumach najprzyjemniej spędza się wieczory. Ale też i takie właśnie albumy rzadko wzbijają się wysoko na listach przebojów.
Co może być trochę kontrowersyjnym spostrzeżeniem, Come Around Sundown jest najbezpieczniejszym krążkiem zespołu. Żadnych eksperymentów, żadnych naprawdę wyrazistych piosenek. To po prostu ogromny add-on-pack dla fanów lub idealna płytka na prezent w stylu ‘Masz, to są Kingsi, posłuchaj’. To dużo. Ale zostaliśmy przyzwyczajeni do czegoś więcej.
Werdykt : Jak przy Maroon 5 – więcej tego co ostatnio. Ale bez rewelacji. Dla fanów pozycja obowiązkowa, reszcie polecam jednak bardziej Only By The Night.
♣
Whoa, challenge overruled in an epic way. Przesłuchanie wszystkich piosenek w jedno popołudnie, wraz z notowaniem wstępnych wrażeń zapisze się w mojej pamięci na długo (od wielu już lat nie dostałem aż takiej ilości dobrej muzyki naraz!). A żeby się wyrobić ze spisywaniem ostatecznej wersji tekstu przesiedziałem nad nim jeszcze całą dzisiejszą podróż z wydziału do domu. To się dopiero nazywa dotrzymywanie terminów! Mam nadzieję, że Ci się spodobało :)
Autorem zdjęcia w nagłówku jest LotusHead.
Kolektywnie ocenił Twój blogger,