Wiem, że masz mi brak regularnych aktualizacji bloga wybitnie za złe. Ale, o ile mogę to stosować jako argument, trwają moje ferie. A miniony pierwszy semestr z rożnych powodów (i, jak łatwo wnosić, niekoniecznie tych szkolno-obligatoryjnych) do najłatwiejszych nie należał. Może kiedyś napiszę, dlaczego. Zobaczymy.
Aktualnie spędzam czas w Sopocie.
Wyobraź sobie skute lodem morze. Skute aż po redę. Dodaj do tego wieczorną mgłę i wszystkie klocki, z których zbudowano to nadmorskie miasto. Dziewiętnastowieczne połączenia kamienic z dworkami. Latarnię morską z nigdy nie słabnącym słupem dymu bijącym w chmury. Blisko stuletni Grand Hotel o iluminowanej fasadzie. Dzwony z kościelnych wież bijące w totalnej ciszy (nie ma fal przy takim zlodowaceniu) na nocne, pełne godziny.
Tak. Ma to klimacik.
Choć nie dane mi było w te wakacje zobaczyć Bałtyku (a bardzo chciałem), odrobiłem tę potrzebę z nawiązką. Zostawiłem pokój, poprawiłem szalik i wyszedłem w środku nocy na molo. Choć najcichszy szmer nie zakłócał myśli, cały czas po głowie chodziła mi pewna melodia. Też ją znacie. Patrzyłem się na zastygły świat. Cieszyłem się tym, co mnie otaczało. Zapierającym dech w piersiach miejscem. Uroczyskiem zamrożonym w czasie.
I nie tylko.
Udało mi się nawet zrobić parę fotek na Devianta (dawno nie zmieniałem scenerii więc i wena nie dopisywała), gdzie pierwszą zdążyłem wręcz opublikować. Wróciła mi też chęć do pisania. Oglądania filmów, patrzenia na świat, uspokajania się. Co jest cudowne.
No. Więc idę cieszyć się tymi paroma pozostałymi mi wciąż chwilami.
Stay tuned.
Zdjęcie w nagłówku przedstawia mnie w Sopocie :)
Twój blogger,