Przeżywam dzisiaj naprawdę ciekawy dzień. Abstrahując nawet od wydarzeń czysto prywatnych, spotkało mnie kilka bardzo istotnych z punktu widzenia ogólnie rozumianego rozwoju (dotyczących też i tego bloga; o nich w swoim czasie). No, ale ile można. W pewnym momencie uznałem, że już chyba nic więcej dzisiaj mnie nie zaskoczy. Rozpocząłem więc złożony proces zbierania się sprzed komputera, by zajrzeć do materiałów na jutrzejsze kolokwium, gdy znienacka zostałem zbombardowany jeszcze jednym linkiem. Linkiem do nowej piosenki jednego z moich ulubionych wokalistów!
Choć dzieła Blunta jednoznacznie kojarzą mi się z tymi mniej lubianymi wspomnieniami z mojego życia (nawiasem mówiąc, tak samo jak i piosenka z tej notki), mam do nich niesamowity sentyment (nawiązując do niepełnych statystyk oferowanych mi przez last.fm – sentyment wart ponad dziewięć setek przesłuchań). Nie zdarzyło się jeszcze bym nie miał obu albumów zgranych ze sobą na którymkolwiek z moich przenośnych odtwarzaczy. Lubię jego poezję, lubię sposób grania na gitarze, wokal i akcent. Lubię wreszcie ogólny nastrój – z pozoru pesymistyczny. Tylko z pozoru. Po setnym przesłuchaniu zauważa się bowiem ukrytą między słowami groteskę, pewną pogodę ducha. Znienacka okazuje się, że dwie totalnie depresyjne płyty, pomijając pojedyncze wyjątki (jak na przykład zaiste smutne No Bravery), są tak naprawdę wybitnie przekorne.
Dobra, już przestaję. O Jamesie jeszcze się rozpiszę przy innej okazji. A teraz, by nie przedłużać, Stay The Night. Jego najnowszy, o wiele weselszy (!) oraz pobrzmiewający zabawnym połączeniem country i popu singiel. Choć ciężko mi na jego bazie wyrokować jak będą brzmiały jego pozostałe, nieopublikowane jeszcze produkcje (w końcu fistaszki pokroju Give Me Some Love już się zdarzały), spróbowanie zupełnie nowych klimatów zanosi się naprawdę przyjemnie.
A jak Tobie się podoba?
Twój blogger,