Lot sobie wybrałem na pięć po ósmej rano. Po zdaniu bagażu miałem tak naprawdę dosłownie kilka minut zanim rozpoczęło się ogarnianie pasażerów mojego rejsu z całego lotniska, więc niedzielny poranek upłynął mi na kilku bardzo szybkich wydarzeniach zwieńczonych spokojniejszym usadowieniem się we wskazanym przez bilet miejscu (chociaż o jednym muszę wspomnieć – oficjalnie rozpoczął się sezon zimowy. Z radia na bezcłowym poleciało dwa dni temu Last Christmas. Pora wyciągać choinki?).
Zamiast obiecanego Boeinga 737, pewnie w związku z niską sprzedażą kart pokładowych, dostaliśmy Embraera 175. Może i nie dane mi było przelecieć się klasykiem awiacji, ale klimacik prywatnego lotu prywatnym odrzutowcem unosił się w powietrzu bardzo wyraźnie. No cóż. A był to dopiero początek atrakcji.
Nie dość szybkie uciekanie maszyn remontujących krzyżówkę pasów startowych na Okęciu opóźniło nam (i nie tylko nam – do wylotu ustawiła się grzeczna kolejka ośmiu maszyn. Takich korków to nawet na Zakopiance nie uświadczysz) dosyć znacząco lot, co jeszcze było do przełknięcia. Gorzej przyjąłem komunikat kapitana, żebyśmy się nie martwili bo nadrobimy. Ja nie wiem jak on podczas trzygodzinnego lotu chciał nadrobić stracone czterdzieści minut, ale udało nam się to. Przybyliśmy nawet trochę przed czasem, ale o tym później.
Koła w górę!
Tuż po starcie przeżyłem prawdziwą podjarkę (wytarła ona z moich myśli nieprzyjemne wrażenie pozostałe po słowach kapitana), przelecieliśmy mianowicie idealnie nad moim domem. Niestety, przed wyjściem zadbałem o zasłonienie żaluzji więc nie mogłem sprawdzić, czy też nic ważnego nie zostawiłem na parapecie. Z czasem jednak nie miałem już większej chęci śledzić przebiegu rodzimego mego kraju (fragment trasy pokrywa się idealnie z biegiem Wisły), gdyż moją uwagę przykuły raczej regularne mijanki samolotów w powietrzu. Miałem jakieś tam pojęcie o natężeniu ruchu, ale zaskoczyła mnie jego intensywność w pewnych konkretnych miejscach. Szacunek dla wszystkich kontrolerów lotu, bardziej odpowiedzialnej i trudnej roboty chwilowo nie umiem sobie wyobrazić.
Podczas rejsu towarzyszyła nam również (poza ciągłym towarzystwem w chmurach) rozwrzeszczana na wszystkie ziemskie przedmioty trzylatka (przylepiona do ramienia fajnie czilującej matki. Dzieciak świdruje nam głowy na przestrzał a kobieta sobie ogląda widoki i głaszcze dzidzię po głowie). Byłoby się zaczęło robić nieciekawie (szelest podwijanych rękawów i rozgrzewanych karków wypełnił przestrzeń naszej klasy biznes) gdyby nie nagła interwencja przemiłej stewardessy. Ta, zarzuciwszy berbecia kolorowankami, zażegnała konflikt. Co więcej zaś, jak się potem okazało, nosiła nazwisko Tucholska. Rzadkie to miano, więc ucieszyłem się bardzo. Jeśli tutaj kiedyś zajrzysz, pozdrawiam :) Miło było poznać!
Jedzonko i impreza
W ciągu następnych kilkunastu minut komunikat kapitana o panujących za oknem warunkach minus czterdziestu stopni Celsjusza pokrył się całkiem dokładnie z rozdaniem nam abstrakcyjnie zimnych mini-tortilli w ramach przekąski. Żart o studenckiej lodówce podczepionej za oknem po zewnętrznej nasunął się samoczynnie. Niestety, dosłownie po chwili nastrój na dowcipy nas opuścił (no, okej, kogo opuścił tego opuścił – ja sobie radośnie parsknąłem ogniskując tym samym na zagłówku swojego siedzenia naście spojrzeń), samolotem rzuciło bowiem dokładnie w taki sposób, w jaki rzuca samochodem, gdy się coś przejeżdża. Tylko że na drodze to jeszcze jakaś łasica czy inny żbik się przechadzać może – ale na niebie?
W ogóle mniej więcej pośrodku lotu rozpoczęły się zabawne akcje z turbulencjami. Niecały kwadrans później słuchałem sobie w najlepsze Masterkraftu gibając się na foteliku do rytmu (pozdrawiam współpasażera), lecz po paru ruchach głową wyczułem, że coś jakby te moje ruchy wzmacnia. Uspokoiłem się ostatkiem samokontroli i odkryłem, że w rytm mojej muzyki buja calutkim samolotem. To się dopiero nazywa indukcja pozytywnej energii :D
Gratisowe zwiedzanie
Po minięciu Danii (jeśli się mylę to mnie poprawcie, ale prawie na pewno przelatywaliśmy obok tych wszystkich wysepek między Bałtykiem a Północnym) dowiedzieliśmy się od szefa kuchni, że będziemy na czas. Wlatując nad wyspę z kolei uraczono nas komunikatem o ogromnej kolejce do lądowania i przymusie robienia kółek nad Londynem połączonym z pewnym opóźnieniem (to pewnie ta słynna, brytyjska konsekwencja działań). I teraz Ci w tajemnicy powiem, że właśnie ten holding i nabijanie kilometrów zostaną najprawdopodobniej w moim top pięć wydarzeń wyjazdu już do końca. Napatrzyłem się bowiem na stolicę Starego Królestwa za wszystkie czasy, ogarnąłem każde jedno znane miejsce i prześledziłem nawet wstępnie jak sobie trasy zwiedzania ułożyć. Niesamowite przeżycie, absolutnie nie do oddania na zdjęciu (szczególnie w momencie, gdy robiliśmy nawrót i przez kilka chwil byliśmy pod mega kątem względem ziemi – mapa miasta wypełniała mi wtedy calutki bulaj. Tak jak trochę uwieczniłem poniżej lub, w podrasowanej wersji, tutaj).
Podobnie nie do dokładnego opisania pozostanie ukłucie onieśmielenia równoznaczne z rozejrzeniem się po osobnej aglomeracji miejskiej zwanej Lotniskiem Heathrow. Kolejka lądujących taśmowo samolotów. Wszędobylskie JumboJety wielkości dwunastu moich embraerków. Setki rękawów i miejsc dokujących (z czego spokojnie dwieście w czynnym użyciu). Tysiące ludzi przewalających się w każdą stronę przez dziesiątki opatrzonych uśmiechniętymi funkcjonariuszami granicznymi okienek. I w jednej z tych kolejek ja, radośnie zmierzający w stronę kreski z napisem Country Border. Ale o tym później. Nie spodziewałem się, że opis lotu rozrośnie mi się aż tak bardzo, ale niech już będzie, niech stanowi osobny rozdział opowieści.
Wypada mi jeszcze tylko wspomnieć o najważniejszych punktach mojej lotniczej tracklisty. Prawdą jest, że słuchałem muzyki ponad trzy godziny. Ciężko by zatem było wymienić każdy jeden utwór, ale kilka milowych się znajdzie. Należeć do nich będą na przykład River Flows In You (mój najukochańszy utwór na fortepian, ale o tym innym razem) przerabiane podczas patrzenia się na nieograniczone morze bieli oraz parę kawałków od Kings of Convenience w trakcie pobytu w chmurach. Nie zapomnę także o magicznym w tych warunkach zwiększania wysokości z drugiego na ósmy kilometr Learn To Fly. Na osobne wspomnienie zasłużyli wreszcie Kooksi, których to Ooh La słuchane w momencie przekraczania linii brzegowej Wielkiej Brytanii jeszcze nigdy nie brzmiała równie dobrze. I na dziś to tyle.
Kolejne odcinki mojego podbijania Anglii (kłótnia we włoskiej knajpie, uciekanie przed piętrusem i opalanie się w parku included) już wkrótce. A tymczasem, choć u mnie o godzinkę wcześniej niż u Ciebie, życzę dobrej nocy :)
Cały Eurotrip 2010 znajdziesz tutaj.
Twój blogger,