Miałem pewne opory, czy faktycznie wybrać się na balet. O ile uwielbiam wokalistów pokroju Jamesa Blunta lub Damiena Rice’a, których to słuchanie jest w opinii ogółu, najprościej ujmując, mało męskie, tak do hasających sobie po scenie anorektycznych postaci w getrach już się trochę psychicznie przełamać nie mogłem. Najprawdopodobniej wynikało to z mojej niewiedzy, nie przeczę, miałem jednakże kilka innych pomysłów na wieczór (w teorii ciekawszych niż oglądanie grupki radośnie podskakujących postaci). No, ale że nie ma rozwoju bez wychodzenia z własnej strefy komfortu, postanowiłem się przełamać i spróbować. I jak to zwykle w moim życiu bywa gdy się do czegoś negatywnie nastawię – podobało mi się!
We wstępnym skrócie – Kurt Weill był kompozytorem niemieckiego pochodzenia, żyjącym przez piętnaście lat, aż do śmierci, w Stanach (wyemigrował po dojściu Hitlera do władzy). Większość życia zarabiał komentując, krytykując i wykuwając w ogniu różnorakich twierdzeń swoją ostateczną wizję muzyki. Tak powstał jego charakterystyczny styl pomieszania wysokiego teatru z kawiarnianą melodyką i tańcami. Komponował w jego granicach muzykę dla filmów, teatrów i prostszych ludzi (w formie piosenek). Zasłynął jako twórca Opery za trzy grosze oraz Siedmiu grzechów głównych.
Aż tu nagle, po wielu latach, pojawia się pan Krzysztof Pastor i adaptuje Weillowskie dokonania muzyczne na potrzeby baletu. Spektakl sceniczny jest w pewnym sensie biografią kompozytora – naprawdę zachwycająca choreografia oraz przedstawiane przy użyciu kostiumów i skromnej scenografii sceny z historii Europy i Stanów pierwszej połowy dwudziestego wieku były bardzo spójne w opowiadanej historii i nawiązywały do wydarzeń, których Kurt mógł być świadkiem.
Arie przemieszane z jazzowymi piosenkami nie przestawały przykuwać mojej uwagi, szczególnie jedna, wykonana przez na-oko-sześcioletniego chłopca (maluch wyszedł przed całą salę i bardzo ładnie zaśpiewał – szacunek!). Podobnież nie nudzą nas cuda wyczyniane przez tancerzy na scenie. Zarówno grupowe jak i solowe (bardziej tematyczne i wymowne) sekwencje są szczytem kunsztu i nawet ktoś tak nieobeznany w prawidłach baletu jak ja musi to przyznać :)
Nie przeczę, w odbiorze całości bardzo pomogły mi stroje wybrane do poszczególnych scen – jak widać na umieszczonym powyżej zdjęciu (a także na oficjalnym trailerze wydarzenia) – tancerze byli najczęściej ubrani w odpowiednio wygodne wersje normalnych, codziennych wręcz spodni, koszul i sukienek. Lub mundurów.
Gdzie osobne zdanie pochwały należy się scenie tanecznego dialogu pomiędzy NSDAP a ludnością niemiecką (jedna z niewielu metafor, które zrozumiałem w lot. Ale o tym za chwilę). Grupowy występ z silnie zaakcentowaną parą prowadzącą z miejsca wrył mi się w pamięć. Był straszny. I bardzo, ale to bardzo wiele mówiący o ówczesnych nastrojach społeczeństwa.
Wiesz, głównie dlatego tak wysoko oceniam Kurta Weilla jako balet. Nie znam się na tej dziedzinie sztuki prawie zupełnie a, w oparciu o czytane później materiały, zrozumiałem względnie sporo. Przy czym świadomość wybrakowania mojej własnej percepcji była chyba najsilniejszym wrażeniem towarzyszących mi jeszcze w Operze. Oczywiście, przeżywałem te bodźce, które do mnie docierały i które rozumiałem.
Ale czułem też obecność po wielokroć liczniejszych bodźców, których nie rozumiałem.
I dopiero te zapewniły mi pełnię przeżyć.
Ze specjalnymi pozdrowieniami dla I. (konspiracja!),
w skrócie ocenił Twój blogger,