Kasztanowi z Adamem Levine na czele to jedno z bezpośrednich skojarzeń z czasami mojego gimnazjum – rok dwutysięczny czwarty był okresem ich największej popularności na naszych stacjach muzycznych. Wydali debiut nazwany Songs about Jane i na długo ucichli. Gotowi byliśmy już posądzić muzyków o zmarnowanie swojej kariery w stylu one-hit-wonder. Ale nie. A przynajmniej niekoniecznie. Bo sporo artystów ostatnio wraca na scenę. Tylko, no właśnie, w jakim stylu?
Trzy bądź dwa lata temu miał bowiem miejsce drugi skok Maroon 5 w mainstreamową branżę. Walnęli zarówno lekko podrasowaną stylistyką jak i delikatną zmianą klimatów. Adam śpiewa jeszcze wyżej, ktoś ze składu instrumentalnego się przebranżowił na tworzenie lajtowego elektro, dokupiły też sobie chłopaki mocniejszą kaczkę do gitary. Znikły gdzieś, tak przecież przyjemne, przygrywki na dawnym pianinie. Widać, że starają się być na czasie. I nawet im wychodzi. Tyle tylko, że słychać, że płyta pierwszych miejsc listy Billboardu zdobyć nie miała. Nikt takich ambicji nawet w najskrytszych snach nie ujawniał. Podczas jej przesłuchiwania nie opuszcza nas wrażenie, że coś jest nie tak. Że ktoś tu coś wydał dla kasy.
Podobne wrażenie miałem przechadzając się jakiś czas temu po sopockim Empiku i zupełnie znienacka widząc nową płytę Daniela Powtera. Tak, tego od Bad Day. Leżała w koszu z tańszymi wydaniami. Obok, na tekturowym standzie, dopatrzyłem się nowego krążka od Robbiego Williamsa. Tego Robbiego Williamsa, który przy swoim wykonaniu sinatrowego My Way wzruszył mnie, jak rzadko komu się udaje. Wydającego jakieś nie wiadomo co, o którym cicho było nawet w radiu.
Nie wiem. Może to tylko ja, ale coś idzie źle. Albo branża muzyczna nastawiła się na tak skrajny marketing jaki był potrzebny filmom jeszcze 5-6 lat temu, aby w ogóle zaistnieć (wszechobecne reklamy powrotu Sade niech będą mi świadkiem), albo coraz silniej krystalizuje się taki nie do końca przyjemny trend, zwany często staropolskim wyrażeniem trzepmy kase, póki można.
Ja rozumiem, że może brzmię surowo w kontekście, dajmy na to, tytułowych Maroonów. Tyle że jakoś Franz Ferdinand potrafili wybrać dobre utwory na swoje główne płytki, resztę zaś wydać jako B-side’y lub dopchać edycje kolekcjonerskie albumów. Najprawdopodobniej zostanę teraz dojechany, że porównuję trzecioligową drużynę sportową z aktualnym mistrzem Premiere Leagure. Ale czy nie powinniśmy ciągnąć do góry? Uczyć się od najlepszych i z szacunkiem zarówno do własnej pracy jak i do potencjalnego konsumenta nabywającego potem płytkę, dobierać na finalnej wersji krążka kawałki zaiste dobre? A nie tylko “niezłe”?
No cóż. Powinniśmy. Ale świat, jak to ma zresztą w zwyczaju, rządzi się swoimi prawami. Marketing jak zwykle wygrywa z talentem, talent zaś przegrywa z wynikami sprzedaży. Bo o ile będąc indie można się jeszcze sprzedać, tak dostając jednorazowo metkę komercyjnego wykonawcy i nie zarabiając zamierzonych kontenerów euro, można równie dobrze odejść z branży.
Albo wydawać albumy będące cichymi powrotami.
A na osłodę This Love z debiutanckiej płyty Maroon 5:
Twój blogger,