Moda na Kuksów to poniekąd przeżytek. Tak, lecą jeszcze w radiach, na koncertach powodują niekontrolowane moczenia dolnych partii ubioru, wciąż jest modnie mieć ich album u siebie na iPodzie (tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś Wam znad ramienia patrzył w czym grzebiecie). Ale to nie to, co działo się jeszcze parę miesięcy temu. Ich debiut przyćmił rynek, premiera drugiej płyty zaś przyćmiła najwyżej percepcję kilku krytyków. Zamiast zachwytów słyszy się opinie w stylu “o, zmienili styl?”; “to naprawdę oni?”. Czyżby potrzebowali czegoś nowego, aby dalej istnieć?
Siłą chłopaków z Brighton jest medialność. Większość piosenek z ich pierwszego albumu jest na jedno kopyto, technicznie niczym nie powalają, mają jednak w sobie to ‘coś’. Nie do końca wiadomo co, ale podziałało na wiele milionów słuchaczy jak świat duży i szeroki. Nie zrozumcie mnie źle – talentu im nie odmawiam, nie jest jednakże on proporcjonalny do odniesionego sukcesu. Współcześnie bycie “fajnym” i śpiewanie w niecodzienny sposób nie wystarczy. W ich rozwój muzyczny bardzo silnie wkradł się marketing i tylko dzięki niemu wypłynęli na szersze wody szołbiznesu.
Współcześnie gatunek rocka niezależnego jest chyba najbardziej eksploatowaną gałęzią muzyki. Niczym afroamerykańskie kwartety lat 50′, niczym kierunek prawa na UW w latach 90′ tak teraz każda czwórka chłopaków kupuje sobie gitary i zaczyna się niezależnić. Pomijam tych największych, jak wczesny Franz Ferdinand lub Arctic Monkeys. Oni mają rozpoznawalne style i image. Są niczym betonowe kloce wepchnięte w basen żwiru. Żwiru takiego jak The Wombats, The Pigeon Detectives, Razorlight czy reszta ekip. Nie przeczę, że są to kamyczki lśniące i o ładnych kształtach – ale z grubsza takie same.
I gdzieś tam nagle znienacka ktoś wrzucił ogromny kamulec – Kuksów. “Uroczych” dla dziewczyn, “fajnych do naśladowania” dla chłopaków. Sam byłem zrazu nastawiony na “nie” ichniej twórczości. Ot, retro indie z kozackim akcentem wokalisty o ciekawym głosie, trochę wpieprzające brzmienie gitar i fajna rytmika. Nic naprawdę specjalnego. Po jakimś czasie jednakże dostałem od przyjaciela (Tomek, to o Tobie!) filmik, który mnie złożył w pół i schował do pudełka. Rewelacyjny pomysł, świetna kompozycja, ciężko aż do końca się wysłowić. Ot, Kuksi idący sobie ulicą. Śpiewający ‘Ooh la’ jakby od niechcenia. Nawiązanie do ulicznych początków zespołu, klimat jak z powojennego filmu francuskiego. Piękne uliczki Paryża i kameralność występu.
Przez zakochanie się w tym parominutowym ‘teledysku’ polubiłem nawet resztę piosenek. Złapałem klimat. Kupili mnie, w końcu. Nie udało im się to przy pomocy samej muzyki, nie uległem presji moich znajomych fanów (besztających mnie regularnie, że mam natychmiast uwielbić ten zespół), podziałała dopiero ta semi-offowa produkcja.
Szacunek dla człowieka, który na to wpadł. I, skoro już chłopaków lubię, powodzenia dla nich.
Stwierdził Twój blogger,