Muzyk szkolony przez najlepszych do bycia najlepszym; kompozytor i kosmopolita z przymusu. Z wyboru – osoba odpowiedzialna za jedne z pogodniejszych piosenek zeszłych lat. Zdobywca wielu nagród za swój debiut Life in Cartoon Motion (którego kolorową okładkę w Empiku rozpoznasz nawet z dwustu jardów przy słabym oświetleniu), farciarz liczący zyski ze sprzedaży drugiego albumu – The Boy Who Knew Too Much (którego cover w dziedzinie różnorodności użytych barw bez żadnego problemu zawstydza tęczę nad wodospadem). Pozytywny wariat zaskakujący raz za razem lajtowo hedonistycznym podejściem do życia i chwytliwością śpiewanych refrenów.
Mika. Uwielbiam kolesia.
A od wczoraj mam jego najnowszą płytkę!
Która to, kiedy już uda nam się odciągnąć wzrok od pudełka i wrzucić krążek na laser, jest całkiem nie głupia. Jeśli pokochaliście Life in Cartoon Motion, pokochacie i The Boy Who Knew Too Much. Proporcje między ilością kawałków disco-krejzolskich a tych spokojniejszych są podobne (8:4), brzmienie ogólne podobne, sam wokalista zaś zwyczajowo już radzi sobie świetnie. Jeśli miałbym znaleźć największą różnicę między oboma krążkami to zwróciłbym uwagę na znacząco większą ilość partii śpiewanych falsecikiem w nagraniach z dwutysięcznego dziewiątego. Ciężko stwierdzić, czy szczególne podkreślenie tych a nie innych atrybutów Miki zostało podyktowane wynikami sprzedaży poprzednich nagrań czy też charakterem poszczególnych utworów z tegorocznej premiery.
Utworów, dodajmy, bardzo przyjemnych. W liczbie dwunastu, nie za długich, nie za krótkich. Od wciśnięcia play do zatrzymania się krążka w czytniku mija lekko ponad czterdzieści minut – tak przynajmniej twierdzi mój kalkulator. Słuchający upływu czasu nie rejestruje. Lekkie, niezobowiązujące piosenki przechodzą jedna w drugą, minuty szybko mijają, my się cieszymy. Lubię takie płyty. Idealne na aktywne przedpołudnia.
Zaraz po przebrzmieniu budzika możemy zapuścić sobie flagowy singiel wydania – We Are Golden. Piosenka tak Mikowa jak to tylko możliwe. Chórki, melodia której (choćbym i próbował), nigdy nie zapamiętam w całości, fajne słowa .Dziecięce przesłanie. Rytm tak przejmujący, że chcesz sobie poskakać po łóżku, uśmiechnąć się do nadchodzącego dnia.
Potem utrzymujące podobny poziom Blame It On The Girls, charakterystyczne przez przegięcie wysoki refrenik Rain oraz samoplagiatujące się (fani pierwszej płytki od razu skojarzą pewne, hmm… inspiracje, które kierowały artystą przy komponowaniu tej piosenki) Dr. John.
W końcu do naszych uszu dociera pierwszy spokojniejszy utwór z setu – I See You. Przeglądając lyricsy spodziewałem się czegoś mocniejszego, może bardziej wyrazistego, dostajemy zaś odrobinkę bezpłciowe nagranie o nieprzekonywującym refrenie. Any other world z Life in Cartoon Motion wciąż niedoścignione.
Po chwili jednak zapuszcza się Blue Eyes, kawałek o tyle interesujący, że zupełnie zmieniający klimaty. Przywodząca na myśl jakieś Hawaje, czy inną Kubę, gitara na tle egzotycznej, pewnie drewnianej perkusji robi bardzo przyjemne wrażenie. Słychać, że chciano spróbować czegoś zupełnie nowego – udało się.
Krótkie wytchnienie w postaci kanonicznego wręcz Good Gone Girl (serio, Mika wypracowuje sobie tak silny standard, że już wkrótce to do jego utworów będziemy porównywali inne) i możemy przejść do – moim skromnym zdaniem – największego killera całego albumu. Co z tego, że jest trochę dziwny, absolutnie przerżnięty z zeszłopłytowego Love Today i nie zaskakuje niczym nowym. Co z tego, że ma najprawdopodobniej najgłupszy tekst spośród wszystkich. Co z tego, że brzmi jak miks George’a Michaela z Freddiem Mercurym. I tak wymiata.
Mowa o Touches You. Do przesłuchania na dole notki. Tłukłem to dziś calutki ranek i przyznam się, że pokochałem. Szczególnie niesamowite wrażenie robi sama końcóweczka – dosłownie dziesięć sekund. Ciekaw jestem, czy spodoba się i Tobie. Powinno!
Z paraliżu wywołanego nieziemskim outrem poprzedniej piosenki delikatnie wybudza nas By the Time, bardzo spokojny i delikatny utwór aż proszący się o przyciszenie głośników Słuchanie takich nagrań głośniej niż cichutko to wszakże herezja.
Znowu chwilowa przerwa od nowinek, tym razem zatytułowana One Foot Boy. A potem Toy Boy, genialna bajeczka o zabójczym wręcz intrze. Spodoba Ci się. Tak po prostu, bez żadnej dodatkowej argumentacji. Serio, serio!
Na zakończenie zaś leci Pick Up Off The Floor. Cóż, bardzo byłem ciekaw, co zostanie nam zaserwowane jako finalny utwór albumu. Oczekiwania miałem konkretne – w moim prywatnym rankingu Happy Ending z pierwszej płytki to pod względem umiejscowienia istny majstersztyk. Pomijam już, że cała piosenka jest skomponowana w sposób (przeplatanie się teł, jednolity rytm i cykliczne lyricsy), który pozwala na nieskończone jej powtarzanie, na przykład na zakończeniu koncertu. Pomijam, że zawiera hidden tracka wyzwalanego w piątej minucie. Głównie chodzi mi o jej epickość. Gdy pojawia się szybsza partia skrzypiec, zwyczajnie czujesz, że coś się dzieje. Masz świadomość, że oto coś się kończy, że oto podnosi głowę po raz ostatni. Słyszysz to.
W tym roku niestety przyszło delikatne rozczarowanie. The Boy Who Knew Too Much kończy się jazzowym czymś kojarzącym się z pierwszymi nagraniami Katie Melui (a w paru chwilach nawet brzmią podobnie). Nie na to czekaliśmy.
I podobny problem pojawia się niestety w kontekście całego albumu. Czy to jest to na co czekaliśmy? Z całą pewnością jest to dużo Miki, dużo jego standardów i dwa bądź trzy eksperymenty dotyczące jego dalszego rozwoju. Jest nawet od groma śpiewania falsetem. A, co mi tam, jest nawet dużo pianina i gitary! Tylko…
Czy to jest to na co czekaliśmy? Life in Cartoon Motion zaskakuje nas każdą jedną piosenką. Są charakterystyczne. Czuć, że ekipa tworząca się przy produkcji świetnie bawiła. Każda ma “to coś”. O secie z drugiego albumu już niestety tak powiedzieć nie można. Jest parę perełek, jest kilka porządnych kawałków, ale głowy toto nie urywa. Dodatkowo, niektóre spośród utworów tegorocznych śmierdzą na milę byciem kalką nagrań sprzed dwóch lat. I wieńcząc, decyzja o wrzuceniu falseciku gdzie się da to, przynajmniej dla mnie, ekstremalna pomyłka. Mika ma przyjemny głos. Nie kaleczmy tego.
Podsumowując, pomimo wszystkich wad, warto. Szczególnie, jeśli faceta lubisz. Dostaniesz za niewygórowane pieniądze kolejną porcję naprawdę pogodnej muzyki (z dwoma-trzema piosenkami, które pokochasz w lot i będziesz nucił długie tygodnie) w wykonaniu lubianego artysty. Jeśli zaś chcesz przygodę z twórczością Libańczyka dopiero zacząć – stanowczo zacznij od debiutanckiego albumu. Jest zwyczajnie lepszy.
♣
— Mika: Touches You —
Pogodnie recenzuje Twój blogger,