W gimnazjum jeszcze, kiedy słuchałem wszystkiego co tylko mi ktoś polecał, kiedy o “gustach” nie było jeszcze mowy, spodobał mi się strasznie jeden klip. Miał jaja, był z jajem, genialnie brzmiał. Zapomniałem o nim potem na długie lata, niedawno zaś dzięki mojemu znajomemu (hej Rafał!) znowuż nań wpadłem. I, co tu dużo kryć, wkręciło mnie. Once again.
Post-grunge’owy zespół Puddle of Mudd, czerpiący całymi garściami z twórczości Nirvany (głównie dzięki wokaliście, którego w niektórych momentach się od Kurta Cobaina nie odróżni), miał kilka hitów. I choć można bezpiecznie powiedzieć, że cały ich pierwszy album – Come Clean – to kawał niezłej roboty, autentycznie mnie potrafił powalić tylko jeden utwór. Chyba dlatego, że jako jedyny z płyty, “She hates me” jest raczej… Pogodne. W rockowo-wkurzony sposób, oczywiście. Ale wciąż. Ten kawałek po prostu coś w sobie ma:
Zarzucił Twój blogger,