Róża Zwycięstwa. Nietypowa nazwa dla zespołu, pasująca jednakże idealnie do dziwnego, niecodziennego świata kreowanego w ich utworach. Świata pełnego przestrzeni, powietrza, wiatru i miejsca do oddychania. Wzniesień i gór, klifów oraz niezmierzonych łąk. Chmur i wody, która je odbija. Świata bardziej marzeń, niż codzienności.
Wyobraźnia jest bowiem tym, co definiuje nas samych. I nie pomylę się chyba bardzo pisząc, że prawdopodobnie dokładnie tak samo brzmi jedno z podstawowych założeń islandzkich muzyków. Dają Ci oni melodię, dają Ci fundament do własnej opowieści. Rzadko kiedy dopowiedzą coś od siebie. Nie. Nie na tym polega zabawa. Kto inny jest najważniejszy wśród tych wszystkich pięknych nut.
Ty. Jako osoba opowiadająca swoje życie, mająca swoją historię. Jako osoba czująca.
I nie inaczej jest w przypadku trzeciego z niezatytułowanych utworów na albumie ( ). Pamiętam, że lubiłem go już od dawna. Pamiętam, że płyta ta była moim pierwszym zetknięciem się z twórczością zespołu. Wczoraj w nocy zaś okazałem się być na tyle dojrzałym, by móc go w pełni docenić. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Przerwałem to co robiłem, odłożyłem książki i notatki. Wsłuchany w te kilka zapętlonych dźwięków zacząłem widzieć to, co dla mnie ważne. Zacząłem widzieć przeszłość i przyszłość; czuć wspomnienia (zarówno te faktyczne jak i dopiero mające nadejść), rozmowy, spotkania, dźwięki, zapachy, emocje i uczucia. Siedziałem na plaży słuchając szumu fal i wdychając ich bryzę patrzyłem się na horyzont; po chwili byłem w eleganckim pomieszczeniu i podpisywałem papiery w transakcji dziesięciolecia. Co zabawniejsze – za rok miałem zrobić blisko dwa razy większą, ale jeszcze o tym nie wiedziałem. Szedłem po nienazwanej łące, szczęśliwy, że jestem gdzie jestem. Czułem to, co czułem. Przypomniały mi się pierwsze chwile w mojej pierwszej pracy. Przypomniała mi się premiera książki, której pewnie nawet nie zacząłem jeszcze pisać. Widok na Warszawę ze szczytu mojego wieżowca; widok chmur zapamiętany podczas pewnego leżenia w parku.
Co najważniejsze zaś – większość z tych obrazów była silnie połączona z bliskimi mi ludźmi. Poczekam kilka dni, by natrafili na tę notkę. A gdy już ją przeczytają, o ile ją przeczytają, opowiem im, w których wspomnieniach mi towarzyszyli. Bo prawdziwą wartość ma jedyne piękno dzielone z kimś ważnym.
Wiesz, ja często marzę, czasami wspominam. Ale takiego natężenia obydwu wrażeń (naraz!) jeszcze chyba nie miałem. Spodobało mi się. I chciałbym tak częściej. Dlatego też, nie przedłużając, oddaję Cię w jedyne w swoim rodzaju ręce Sigur Rós.
A samemu idę się przejść, z Untitled na słuchawkach, dopóki poranna mgła nad ulicami.
Przyjemnego słuchania.
Zdjęcie w nagłówku jest mojego autorstwa i przedstawia jeziorko we włoskich Alpach.
Rozmarzył się Twój blogger,